Dziadkowie często pukają się w głowę, gdy słyszą, że ich dwuletni wnuczek czy wnuczka, który ledwo (lub wcale) nie mówi jeszcze w ojczystym języku, zaczyna uczęszczać na „kurs angielskiego.” Nie tak daleko szukać, kilka tygodni temu idąc z moim synem (2,5 roku) na angielski spotkałam w drzwiach szkoły starszą panią, która zapytała czy idziemy „po siostrzyczkę” Odpowiedziałam, że idziemy na zajęcia dla maluszków, a mój syn potwierdził skinieniem głowy i radosnym: „Edddie, Eddie.” Starsza pani pokiwała ze zgrozą głową i powiedziała, że to już przesada, chore ambicje i zabieranie dzieciom dzieciństwa…

Jak to wygląda z perspektywy rodzica? Dlaczego tak katujemy nasze pociechy? ;-P Po co ciągamy te nasze maluchy dwa razy w tygodniu na zajęcia językowe? Czy naprawdę widzimy w tym sens?
Poniżej przytoczę kilka opinii, nie tylko moich, ale również zebranych w nieformalnym badaniu, które przeprowadziłam ma korytarzu szkoły, plotkując z innymi mamami, podczas gdy nasze dzieci brały udział w zajęciach.

Nie, drodzy lektorzy, nie bójcie się nie spodziewamy się, że po roku nauki nasz trzylatek kupi frytki na wakacjach, to już raczej nie te czasy. Chcemy, aby:

  1. nasze dziecko spędziło trochę czasu z rówieśnikami, bo często nie ma rodzeństwa, czy bliskich kuzynów do zabawy. Do przedszkola jeszcze nie chodzi, a powinno już uczyć się współdziałania w grupie, zasad, reguł innych niż domowe,
  2. ten czas z innymi dziećmi dobrze by był przy okazji „pożyteczny” chyba mamy teraz wszyscy obsesję tzw. „quality time”
  3. wierzymy, że jak nasze dziecko osłucha się za „młodu” to angielski już nigdy nie będzie dla niego językiem obcym, tak jak był kiedyś dla nas, a stresy związane z wkuwaniem czasowników nieregularnych zastąpi swoista intuicja językowa (ja osobiście wierzę w to podwójnie, bo obserwuję takie zjawisko już od kilku dobrych lat wśród uczniów szkoły językowej, w której pracuję),
  4. wiemy dobrze, że tylko sformalizowana nauka umożliwi pewną regularność i sensowną kontynuację, bo teoretycznie moglibyśmy się spotykać raz w tygodniu ze znajomymi, którzy mają małe dzieci i włączać im angielskie nagrania na youtubie, żeby się osłuchiwały, ale jak nie ma bata nad nami typu płatność, termin, konkretna godzina, to… raczej się nie zmobilizujemy… Poza tym co po roku osłuchiwania? Pojęcia nie mamy…

Zatem wozimy, w domu pilnujemy by często była w użyciu płyta, zaglądamy z dziećmi do książeczek, pytamy panią po lekcji „Jak tam?”  i… czasami efekty widać niemal od pierwszej lekcji, ale czasami ma się syna Emila, który łatwym uczniem nie jest. No i tak było u mnie.

Na pierwsze lekcje w ogóle nie chciał wejść bez mamy, a jak wszedł to siedział mi na kolanie i obserwował. Pierwszym zatem naszym małym sukcesem było jak po miesiącu został sam w sali i nie płakał. Brawo, punkt dla pani lektor, która umiejętnie wzięła go pod specjalny nadzór. Czy to ma coś wspólnego z językiem? ZERO. Ale to było bardzo ważne dla mnie, mamy, nasze pierwsze małe zwycięstwo.

Pierwsze 3-4 miesiące mój Emil przez całe lekcje stał z boku, ściskając w rączce teczkę, która chyba dodawała mu otuchy i… obserwował. Nie robił NIC. Kompletnie. No tylko parzył. Nawet po zajęciach jak go pytałam czy bawił się z dziećmi, czy śpiewał to mówił szczerze: „Emil nie pela [=śpiewa], Emil tylko patrzy.” Ale nadszedł kolejny sukces: w końcu odłożył teczkę! Nadal nic językowego, a jednak cieszyło.

Kiedyś z głupia frant zapytałam go przy obiedzie jak pani Hania (czyli lektorka) mówi na ciasteczko i on mi na to: ”ITEKUKI” (=eat a cookie), a jak mówi, że myjemy rączki? „ŁOŚJOHENDS” (=wash your hands). Wdrożyłam zatem natychmiast aktywne słuchanie płyty, bo do tej pory to tylko płyta sobie, a dzieciak sobie, ale teraz dałam mu misia do łapki, włączyłam pierwsze lepsze nagranie i zaczęłam robić to co słyszałam, a Młody… za mną, a nawet przede mną. Okazało się nagle, że wszystko, kompletnie wszystko ma zakodowane. Co więcej Emil dokładnie odwzorowywał każdy gest jaki wykonuje na zajęciach pani Hania, podchodził do mnie z misiem, dawał całuska i przybijał piąteczkę jak mi ładnie wychodziła piosenka.

Kolejny przełomowy moment to gdy usłyszałam po lekcji:
Emil przemówił!
A co powiedział?
– Ja tutaj stałem! – do dziecka, które próbowało zająć „jego” miejsce.

Natomiast kilka lekcji później, po skończonych zajęciach wychylił się z sali i zawołał „Rodzice, zapraszamy” (jest u nas taka tradycja, że po zakończonej lekcji lektor zaprasza rodziców do środka i informuje o tym co się na zajęciach działo, udziela też informacji zwrotnej jak zachowywały się dzieci i jakie postępy poczyniła grupa). Ja już właściwie nie wiem co wtedy opowiadała nam pani, bo jak mój „cichy” synek zaprosił rodziców do sali to niemal zawału dostałam.

A teraz tak na serio – rok szkolny powoli zbliża się do końca, a ja widzę ogromny postęp u mojego dziecka. I to nie tylko w sferze odwagi, zachowania, obycia z grupą, zajęciami, zasadami, ale też językowy!
Reagowanie na polecenia i rozumienie ze słuchu, o tak właśnie:

EMIL (2,5) – SHOWTIME MASCOT

Produkcja językowa jeszcze średnio poprawna i zrozumiała, ale wsparta gestami obrazującymi zrozumienie wierszyka, który deklamuje, o tak:

EMIL (2,5) – HUMPTY DUMPTY

Ze strony matczynej myślę, że ogromna tutaj rola w podejściu nauczyciela, ale o tym jak i dlaczego pani Hania prowadzi świetne zajęcia dla dzieci oraz dobrze „prowadzi” też grupę ich rodziców w następnym wpisie, za dwa tygodnie.

Do przeczytania!

TEN SAM TEMAT Z PERSPEKTYWY NAUCZYCIELA – KLIK