Cenimy prywatność użytkowników

Używamy plików cookie, aby poprawić jakość przeglądania, wyświetlać reklamy lub treści dostosowane do indywidualnych potrzeb użytkowników oraz analizować ruch na stronie. Kliknięcie przycisku „Akceptuj wszystkie” oznacza zgodę na wykorzystywanie przez nas plików cookie.

18 marca 2024

Przychodzi rodzic do anglisty

Czyli jak odpowiadać (ambitnym) dorosłym na trudne pytania językowe, jak skutecznie „zarządzić” rodzicami swoich uczniów, a także jak zrewidować niektóre poglądy własne na ważne kwestie pedagogiczne – artykuł autorstwa dra Grzegorza Śpiewaka, ambasadora metody Teddy Eddie.

Szkoła to nie drugi dom!

Rodzic: Kiedy pytam moje dziecko, co było dziś w szkole na angielskim, mówi, że „Nic” albo że „Nie pamięta”. Ta jego nauczycielka najwyraźniej marnuje czas, prawda?

Anglista: NIEPRAWDA!

Oczywiście nauczycielce angielskiego może zdarzyć się słabszy, mniej skuteczny dzień – tak jak sprzedawcy samochodów, doradcy kredytowemu, prawnikowi czy lekarzowi.

Ale nie o słabszy dzień tu chodzi, lecz o to, że gdy mama czy tata pytają dziecko, co pamięta z lekcji angielskiego, to tak naprawdę chcieliby, żeby syn lub córka „wystrzelili” jakimś bon motem, albo jeszcze lepiej żeby zareagowali pełną, poprawną i płynną odpowiedzią.

I najlepiej, żeby i ta wypowiedź była po angielsku, prawda?

A w ogóle, tak w głębi duszy, to mama i tata czekają na zwrot z inwestycji, jaką jest posyłanie dziecka na angielski, często na dodatkowo płatne lekcje, a także kupowanie polsko-angielskich słowniczków obrazowych, gier edukacyjnych i filmów w oryginalnej wersji językowej.

A co dostają w zamian? „Nie pamiętam”, „Nie wiem”, albo w najlepszym razie kilka nazw kolorów, liczebników, może nazw zwierzątek czy owoców. A gdzie choćby podstawowe zwroty komunikacyjne??!! No choćby ‘Can I go to the toilet?’ – gdy chce mu się siusiu przy stole, ‘Shall we buy a mars bar?’ – gdy chce mnie nakłonić na kupno ulubionego batonika, czy ‘So-so’ w odpowiedzi na moje ‘How was school today?’.

I tu dochodzimy do sedna problemu. Nauczycielka angielskiego realizuje z dziećmi w klasie czy grupie program stopniowej ekspozycji na kolejne aspekty języka – grupy słownictwa i struktury gramatyczne wedle zdeterminowanego w dużym stopniu programu nauczania. W ten sposób intelektualnie przygotowuje dziecko stopniowo do czytania i słuchania ze zrozumieniem tekstów w języku obcym – i jest to bardzo ważne dla rozwoju języka obcego. Jeśli jednak idzie o spontaniczną komunikację, to niejako z natury rzeczy postępy dziecka będą mniej widoczne. I to nie wina nauczycielki! Ile minut tygodniowo ma szansę – w kilkunastoosobowej grupie rówieśników – zająć właśnie państwa dziecko, by ćwiczyć odruchy w języku obcym…?

To co, zapytają mama i tata, mam wypisać dziecko z angielskiego? Ależ nie! Z powodów podanych już powyżej. Jeśli jednak mam rację, sądząc że frustruje Państwa brak płynnych wypowiedzi dziecka w sytuacjach domowych, to oznajmiam, wbrew znanemu powiedzonku, że … Szkoła to nie drugi dom!

I to bardzo dobra wiadomość dla ambitnej Mamy i chcącego pomóc dziecku w angielskim Taty. Bo te naturalne odruchy komunikacyjne, potrzebne w sytuacjach domowych, z natury rzeczy można (i, twierdzę z przekonaniem: powinno się!) wprowadzać i ćwiczyć właśnie w domu. Bo właśnie dom, a nie szkoła, stwarza naturalne okazje, w których te naturalne wypowiedzi się pojawiają – w dowolnym języku…

Po kolei czy w kółko – czyli to be or not to be?

Rodzic: języka nie można nauczyć się bezboleśnie. To musi być ciężka praca, najlepiej po kolei i systematycznie. I oczywiście od podstaw. Prawda?

Anglista: NIEPRAWDA!

A przynajmniej: nie do końca prawda. Wezwanie do systematycznej nauki trudno wprawdzie zganić, znam nawet kilku takich, którzy naprawdę z werwą zabierają się do nauki angielskiego czy innego języka obcego w ramach każdych postanowień noworocznych. I zaczynają od zakupu kolejnego samouczka, repetytorium gramatycznego, ewentualnie kolejnego kursu na CD, DVD czy w Internecie. Ogromna większość tych szczytnych skądinąd zamiarów pali na panewce, książki i płyty obrastają kurzem, a w człowieku rośnie poczucie frustracji i zawiedzionych nadziei. Dobrze to znamy…

Problem tkwi w tym „ugruntowywaniu podstaw języka”. W praktyce oznacza to zazwyczaj próby pamięciowego opanowania kolejnych reguł gramatycznych i licznych wyjątków, a następnie żmudnego wykonywania serii ćwiczeń w tej czy innej formie. Co w tym złego? Na pozór nic, tyle że zapału wystarcza na ogół na nie więcej niż kilka tygodni co najwyżej. A dlaczego? W dużej części dlatego, że czujemy niemożliwy wręcz do pokonania dystans między odmianą czasownika ‘to be’ w kolejnych czasach a powiedzeniem czegoś sensownego i skutecznego po angielsku wtedy, gdy akurat jest okazja.

Poza tym naprawdę rzadko się zdarza obecnie spotkać dorosłego człowieka, który tych obezwładniająco nudnych ćwiczeń gramatycznych kiedyś już nie próbował robić i który nie widział nigdy form am/ is /are/ were/ was w tym czy innym kontekście. Innymi słowy, prawdziwych początkujących w przypadku języka angielskiego jest naprawdę niewielu! Większość z tych, którzy po raz kolejny próbują porządnie zabrać się wreszcie za angielski, to nie ludzie, którzy nie mają żadnego pojęcia o podstawowych strukturach gramatycznych i słówkach. To raczej ci, którzy „mają lęk przed mówieniem”, ludzie z blokadą, lękiem przed użyciem języka. Mówiąc brutalnie, to ofiary źle pojętego perfekcjonizmu, postawy „szklanki do połowy pustej”, czyli przekonania, że lepiej się w ogóle nie odzywać, jeśli miałoby się popełnić błąd językowy. Bo to przecież nie wypada, może nawet wstyd…

Otóż wypada! I nie żaden wstyd, lecz naprawdę szkodliwe założenie. Próbuje z nim walczyć od ponad dekady Rada Europy w projekcie Common European Framework (popularnie nazywanym w skrócie „CEF”), podkreślając wagę i wartość tzw. „kompetencji cząstkowej”. W wielkim uproszczeniu to wezwanie, by przede wszystkim mówić i się nie bać. Bo jeśli strach przed popełnieniem błędu zaciska ci gardło i nie pozwala powiedzieć słowa po angielsku na ulicy, w hotelu, w firmie czy w pubie, to zamiast podejmować ryzyko skazujesz się z góry na porażkę, bo po prostu nawet nie próbujesz! I kolejna świetna okazja ulatuje.

Już słyszę: „ale przecież ja na pewno zrobię błąd, zapomnę o końcówce albo o przedimku”. I co z tego ?? Warto uświadomić sobie jedno: jeśli nasz rozmówca nie jest akurat nauczycielem angielskiego, to on lub ona wcale nie słucha tego jak mówimy, tylko co mówimy, próbuje przede wszystkim się dogadać. Sukces w użyciu języka obcego poza klasą językową nie opiera się na perfekcji, lecz skuteczności. I wygrywa ten, kto zamiast się bać, próbuje, a jeśli trzeba miesza wszystkie znane mu w większym lub mniejszym stopniu języki obce, bo liczy, że któraś próba wreszcie zakończy się sukcesem, czyli np. uzyskaniem informacji, w którą stronę skręcić, ile kosztuje danie główne, albo że pokój został zarezerwowany na kolejną dobę.

I jeszcze jedna istotna kwestia. Według ostrożnych szacunków liczba użytkowników angielszczyzny na świecie osiągnęła prawie 2 miliardy, z czego tylko ok. 400 milionów to tzw. native speakerzy (Brytyjczycy, Amerykanie, Australijczycy i inni rodzimi użytkownicy). Czyli na jednego „native’a” przypada … czterech nie-rodzimych użytkowników. Mówiąc jeszcze inaczej: użytkownicy rodzimi są w zdecydowanej mniejszości! Świat mówi po angielsku wiec angielski staje się na naszych oczach (i w naszych uszach) językiem światowym. A to oznacza, że dramatycznie rosną akcje skuteczności, a na łeb na szyję leci kurs poprawności…

Cała sztuka w tym, by nauczyć się próbować mówić i dostrzegać sukces, u siebie i innych. Mówiąc raz jeszcze językiem projektu Common European Framework, każdy akt użycia języka obcego to akt uczenia się go. I na odwrót, każde prawdziwe uczenie się odbywa się poprzez akty użycia, czyli poprzez próby komunikacji. Wkuwanie list czasowników nieregularnych i zasad użycia przedimka „the” niewiele tu pomoże. A zatem, odpowiadając na pytanie „to be or not to be?” mówimy oczywiście „NOT to be!” a zamiast tego „to DO!”.

Jak nie zrobić w domu „Dnia świra”…?

Rodzic: nie jestem po filologii i w ogóle nie mam kwalifikacji do nauczania, więc pewnie nie powinienem wtrącać się nauczycielce i próbować pomagać mojemu dziecku w angielskim, prawda?

Anglista: NIEPRAWDA!

O ile nie będziecie, droga Mamo i ambitny Tato, próbowali wyręczać nauczyciela. Czym to się kończy, świetnie pokazał kultowy „Dzień Świra”… Jeśli ktoś nie widział lub zapomniał, polecam kluczową dla nas – domowych pedagogów – scenę, w której Tata, polonista z wykształcenia i anglista z ambicji, terroryzuje dorosłego bądź co bądź syna odmianą czasownika ‘be’

A zatem: ‘to be or not to be?’. Otóż, moim zdaniem, “NOT to be” !! A, mówiąc poważnie, nie próbujmy nawet tego rodzaju „odpytywanek” z naszym własnym dzieckiem! To ostatnia rzecz, która mu pomoże.

A czy coś pomoże, w takim razie? A tak: uświadomienie sobie, że dom to nie druga szkoła! Czyli że rolą mamy czy taty nie jest bycie nauczycielem na część etatu – często nauczycielem-hobbystą, bez koniecznych kwalifikacji. A nawet jeśli z kwalifikacjami, to i tak nie powinno się próbować być nauczycielem swojego własnego dziecka.

Co zatem może robić mama czy tata? To co robią świetnie instynktownie: być mamą i tatą. Czyli pomagać dziecku się ubrać, robić mu śniadanie, dobierać kolor swetra, odwozić do szkoły, bawić się na dywanie, układać do snu.

I w takich właśnie, typowo domowych okazjach, można pokusić się o stopniowe wprowadzanie odruchów językowych po angielsku, na wzór tych, które już mamy po polsku.

Pomysł w zasadzie prosty. I pewnie dlatego wcale nie łatwo nań wpaść. A w dodatku, jeśli już się wpadnie, to może się okazać, że łatwiej jest nam negocjować po angielsku cenę usługi czy wartość kontraktu, niż zapytać „Daleko jeszcze?” czy „Czy chce ci się siusiu”… I nic w tym dziwnego, bo język domu to swego rodzaju „język branżowy”, z charakterystycznymi strukturami i słownictwem.

I można go skutecznie wprowadzać dosłownie przy każdej domowej okazji, o ile naprawdę da się dziecku przekonujący powód do podejmowania takiego wysiłku. Jakąś odpowiednio nęcącą „marchewkę”. Bo przecież, jak mówią Anglicy, „Everybody needs a carrot”. I dzieci, i my dorośli.

Nie tylko dla …Anglików!

Rodzic: mój angielski jest, jak to mówią „komunikacyjny”: daję sobie radę po angielsku w pracy i na wakacjach zagranicą, ale oczywiście robię mnóstwo błędów gramatycznych. Mój akcent też jest daleki od wymowy królowej. Więc chyba nie byłbym dobrym wzorcem dla mojego dziecka, prawda? 

Anglista: NIEPRAWDA!

Mama i Tata to nie nauczyciele swojego dziecka na część etatu, lecz użytkownicy angielskiego. A takich użytkowników jest obecnie na świecie ponad 1,5 miliarda. I każdy z nich mówi po angielsku na swój własny sposób. ‘Your accent is you!’ – jak powiedział ktoś mądry.

O ile oczywiście wymowa czy inne indywidualne cechy składni czy fleksji nie przeszkadzają mówiącym we wzajemnym zrozumieniu się. Bo w globalizującym się świecie mówiącym po angielsku właśnie o skuteczność komunikacyjną powinniśmy zabiegać, a nie o (z góry zresztą skazane na niepowodzenie) dążenie do mówienia jak angielska Królowa czy profesor z Oxfordu. Oczywiście byłoby to pewnie miłe dla ucha, ale taki efekt, nazwijmy go, estetyczny, to zdecydowanie za mało, by skłonić do miesięcy, a może lat wprawek takiego, powiedzmy, hiszpańskiego recepcjonistę i miliony mu podobnych użytkowników angielszczyzny globalnej.

Nawiasem mówiąc, ogromna większość nauczycieli języka angielskiego w Polsce i innych krajach świata to też nie native speakerzy; są łatwo rozpoznawalni po ich akcencie, doborze idiomów, czy znajomości aluzji kulturowych, dostępnych po części tylko tym, którzy na co dzień zamieszkują w kulturze jednego z krajów anglojęzycznych. I wcale nie oznacza to, że są przez to gorszymi pedagogami! Przeciwnie, kontakt z angielskim Pani w szkole, Mamy i Taty w domu i na urlopie, kolegów na zagranicznym obozie językowym, recepcjonisty w hotelu w Madrycie, czy kelnera w restauracji gdzieś we Włoszech lub w Holandii, to przykłady autentycznych doświadczeń językowych naszego dziecka. Tak czy inaczej będzie się spotykało z różnymi sposobami mówienia po angielsku, o ile tylko damy mu po temu okazję. A oswajanie z językiem obcym w rodzinnym domu to jeden z najlepszych sposobów, by język obcy stał się choć ciut mniej obcy!

Byłaby naprawdę wielka szkoda, gdyby – z chęci dążenia do językowego perfekcjonizmu – zarzucić próby mówienia w języku obcym z obawy, że możemy popełnić taki czy inny błąd. Ależ oczywiście, że popełnimy! Tylko ten, kto nie próbuje, nie myli się. A w nauce języka obcego jedno jest pewne: praktyka (i tylko ona!!) czyni mistrza. Rolą mamy i taty jest pokazać dziecku, że próbować i się pomylić to żaden wstyd, lecz właśnie najlepszy dowód, że się uczymy! Najgłupsze zaś, co można zrobić, to z pobudek perfekcjonistycznych ciągle wątpić w swoje możliwości językowe i uparcie wracać do tzw. „podstaw gramatycznych” i odmiany czasownika ‘to be’.